poniedziałek, 31 lipca 2017

Rozdział 5 Przydziały

◊ Clary 




Do sali anioła szliśmy za rękę, pogrążeni w rozmowie o ceremonii ślubnej. Doskonale wiedzieliśmy, że wiele narzeczonych będzie brało ślub przed wojną, szczególnie, że Cisi Bracia oraz Żelazne Siostry zaszczycą nas swoją obecnością. My jednak zdecydowaliśmy się na wesele po wojnie. Wyobrażenie o  p r z y s z ł o ś c i  sprawiało, że czuliśmy się lepiej, dodawało nam to sił. Nawet jeśli mielibyśmy nie dożyć kolejnego wschodu słońca. Ceremonia ślubna przed wojną byłaby niczym ramka na obraz tego, co nas czekało i nas może czekać.

- Ślub w Idrisie, prawda? - spytałam z lekkim uśmiechem.

- Oczywiście - uśmiechnął się.

Powietrze wypełniał zapach chłodnego powietrza typowego dla Idrisu w tym miesiącu. Cisza jaka panowała wokół nas była przerażająca: nikogo nie było w pobliżu, wszyscy byli już w sali anioła. Jedyny dźwięk jaki nam towarzyszył, był odgłos szeleszczących liści pogrążonych w tańcu z wiatrem.


Po kilkunastu minutach byliśmy już na miejscu. Teraz szum wiatru i drzew został stłumiony przez gwar wszystkich zebranych na schodach, przed nimi i w środku. Nocni Łowcy i podziemni szykowali się, poprawiając swoje stroje bojowe, a także broń. Niektórzy stali rozmawiając w grupach, a drudzy siedzieli z boku lub przy ognisku, których na chwile obecną było kilkanaście.

- Chodź. - Usłyszałam i poczułam, jak Jace mocniej zaciska palce wokół mojej dłoni i ciągnie mnie w stronę drzwi do środka. O dziwo nie było, aż tak tłoczno, jak sądziłam    a przynajmniej było mniej niż na zewnątrz.

W sali znajdowali się najważniejsi Nefilim i Podziemni. Między innymi; Konsul i Inkwizytor, Meliorn, rycerz faerie, który był przedstawicielem Jasnego Dworu, Camille Belcourt, przedstawicielka Dzieci Nocy, Woosley Scott, przedstawiciel Dzieci Księżyca a założyciel stada Praetor Lupus, i Magnus Bane, przedstawiciel Dzieci Lilith. O prócz nich pozostali członkowie rady Clave. Wokół kręcili się także strażnicy, którzy pilnowali porządku. Kiedy nas zobaczyli, dwóch z nich podeszło bliżej.

- Przynieśliśmy torby z zaopatrzeniem - oznajmiłam pokazując na jedną w moich rękach i na drugą w rękach Jace'a. Strażnicy wiedzieli kim jesteśmy, nie musieliśmy się przedstawiać. Obaj zmierzyli nas wzrokiem, po czym kiwnęli głowami i wzięli od nas torby.

- Idziemy? - spytał Jace i głową wskazał na stół przy którym stali także jego rodzice z Mią, a nawet Annabeth, Paul, Alec i Tyrell'owie. Tym razem Carina nie była sama, ale w towarzystwie matki oraz ojca. Teraz wiedziałam po kim co Carina odziedziczyła; srebrne włosy oraz twarz po matce, a posturę i kolor oczu po ojcu. Nie ich się jednak w tej chwili obawiałam, ale rodziców Jace'a.

- Kiedy im powiemy? - spytałam cicho, kiedy szliśmy w ich stronę.

- Nie ma co zwlekać - wzruszył ramionami, ale widząc moją niepewność, spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Nie mów mi, że boisz się ich reakcji.

- Cóż... - Spuściłam wzrok.

- Nie wycofasz się już - odparł wcale nie zamierzając mnie pocieszać. Nie mogłam jednak powstrzymać lekkiego uśmiechu.

Kiedy zbliżyliśmy się do Celine i Stephena, starałam się go utrzymać jak najdłużej. Kobieta posłała mi ciepły uśmiech i przytuliła. Mimo iż ona także była już w stroju bojowym, woń perfum nadal obejmowała jej ciało.

- Cieszę się, że nareszcie jesteśmy w komplecie - westchnęła, kiedy się od siebie odsunęłyśmy.

- Coś ważnego omawiacie w tej chwili? - spytał Jace. Jego ojciec pokręcił głową.

- Maryse informuje tylko, kto nie będzie uczestniczył w wojnie i objaśnia strategię, o której wkrótce wszystkich poinformuje. - Zerknęłam ukradkiem na stół na którym widniała ogromna mapa Alicante z lotu ptaka oraz stojące na niej różne pionki i chorągwie.

W tym samym czasie podeszła do nas Annabeth, Paul, Magnus i Alec. Lightwood uściskał się ze swoim parabatai. Na wojnie będą ze sobą związani, jak nigdy dotąd.

- Jak się czujesz, Clary? - spytała Annabeth. Miała na myśli wczorajsze zdarzenie.

- Fizycznie dobrze... psychicznie ciut gorzej, tak jak każdy. - Dziewczyna nie musiała odpowiadać, doskonale wiedziała o czym mówię.

- Co słychać, biszkopciku? - spytał radośnie Magnus. Nie widziałam go od czasu przyjęcia, które urządziłam w posiadłości. Wtedy, kiedy... poroniłam. Od tamtego czasu prawie nic się nie zmienił. Jak zawsze był ubrany w swoim własnym stylu, a we włosach miał pełno brokatu.

- Witaj, Magnusie - uśmiechnęłam się do niego.

- Do twarzy ci w stroju bojowym. - Wskazał na mój strój. - Aczkolwiek szkoda, że musisz go mieć na sobie w takiej a nie innej sytuacji - westchnął. Po jego słowa nastąpiła krótka cisza, którą w końcu postanowił przerwać Paul.

- Postanowiliśmy się pobrać przed wojną - oznajmił, wywołując tym lekkie uśmiechy. Bo tylko tak można było na to zareagować. Lekkim uśmiechem. Nie było z czego się cieszyć. Pobierali się, bo wiedzą, że mogą zginąć.

Jace ponownie splótł nasze palce, jakby mi czytał w myślach. Odsunął się ze mną o kilka kroków, aby każdy nas widział. Odchrząknął.

- Co do ślubu - zaczął blondyn, a ja dostrzegłam, jak lekko się rumieni. - Poprosiłem Clary o rękę.

- Zgodziłam się - powiedziałam z uśmiechem i ściągnęłam rękawiczkę, aby pokazać dowód na moim palcu.

- O mój Boże - szepnęła Celine, przykładając dłonie do twarzy. W jej oczach błysnęły łzy wzruszenia. Mia, która do tej pory stała cicho z boku, podskoczyła z piskiem i podbiegła do mnie, aby mnie uścisnąć. Stephen uśmiechnął się szeroko i także podszedł, aby wyściskać syna, a potem mnie.

- Będę dumny mogąc nazywać cię córką, Clary - powiedział, tym samym wywołując we mnie łzy. 

Annabeth i Paul równie szeroko uśmiechnięci podeszli, aby nam pogratulować. Ostatni w kolejce był Alec, który uściskał swojego parabatai, a na koniec stanął przede mną i ujął moje dłonie.

- Cieszę się, że to ciebie wybrał - powiedział, po czym przyciągnął mnie do siebie. Poczułam, jak więcej łez spływa po moim policzku. Nie tego się spodziewałam, a spodziewałam się negatywnego zdziwienia i niezaakceptowania. Jest jednak inaczej. Rodzina Herondale'ów przyjęła mnie do siebie z miłością, chociaż jeszcze nie przyjęłam ich nazwiska.

- Och - westchnęła Celine nadal ze łzami w oczach. Teraz to ona mnie do siebie przyciągnęła    czule, niczym matka. Pogładziła moje włosy. - To najlepsza rzecz, jaka mnie mogła spotkać przed wojną. Tak bardzo się cieszę, Clary. Teraz z dumą będę mogła nazywać cię córką. - Odsunęła się ode mnie i ujęła moją twarz, aby następnie pocałować mnie w czoło. To samo zrobiła, gdy podeszła do Jace'a. Dopiero potem stanęła znowu u boku męża.

W tym samym czasie zorientowałam się, że połowa spojrzeń w sali jest skierowana na nas. Niektórzy kiwali nam głową z delikatnymi uśmiechami w ramach gratulacji. Odpowiadałam tym samym gestem. Kiedy jednak ujrzałam w tłumie beznamiętny wzrok Cariny, uśmiech zniknął z mojej twarz.





***




Następne dwie godziny spędziliśmy z boku sali rozmawiając, a chwilami milcząc i po prostu ciesząc się swoją obecnością... swoimi ostatnimi chwilami życia. Za jakieś dwie godziny wszystko miało się zacząć, albo raczej z a k o ń c z y ć.

- A ja myślałam, że Seraphina ratując wtedy nas wszystkich - nie dokończyłam, tylko pokręciłam głową.

- Nie tylko ty - powiedziała Annabeth. - Najwidoczniej krew demona nadal robi swoje. Najdziwniejsze jednak jest to, że przeżyła.

- A Mroczny Kielich zaginął. Może to i dobrze. W jego przypadku każde ręce są niepowołane - powiedział Paul na co wszyscy mu przytaknęliśmy.

W tym samym czasie po sali rozprzestrzenił się rozkaz Roberta, który nakazywał, aby wszyscy zebrali się przed schodami do sali. Przyjęłam dłoń, którą Jace mi podał, aby pomóc mi wstać, po czy ruszyliśmy w wyznaczone miejsce. Na zewnątrz panował już ogromny tłum, który ciągnął się jeszcze daleko.

U szczytu schodów stanęli Maryse, Robert, a także przedstawiciele każdej rasy Podziemnych.

Konsul uniosła dłoń na znak ciszy, która zapadła w ciągu kilku sekund. Jedyne co było słychać, to cicho iskrzący się ogień w ogniskach. Maryse przemówiła głośnym głosem, który słychać było jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów dalej.

- Mamy dwie godziny - zaczęła, stojąc dumnie wyprostowana. - Za dwie godziny rozpocznie się wojna o w s z y s t k o. O wolność, o honor, o życie! Będziemy walczyć aż do ostatniej kropli krwi. To nią zapiszemy historię, która będzie miała dzisiaj miejsce. Wszyscy, Nocni Łowcy i Podziemni połączą siły. - Wokół nas rozległy się krzyki bojowe. Każdy Podziemny, każdy Nocny Łowca, który stał obok mnie, dzisiaj był gotów oddać życie. Ja także byłam na to gotowa. Czułam, jak siła rośnie we mnie z każdym kolejnym uderzeniem serca.

- Musimy być gotowi na wszystko - zaczął Robert, kiedy krzyki nieco ucichły. Inkwizytor rozwinął białą kartkę, wlepiając w nią wzrok. - Dlatego będą pewne zasady i strategia. Na początek; kobiety w ciąży oraz dzieci do trzynastego roku życia, nie będą uczestniczyły w walce. Zostaną bezpiecznie usadowieni w lochach i piwnicach, gdzie będą zaopatrzone w koce i żywność. - Poczułam, jak Jace się napina. Wiedziałam, co to dla niego oznacza; rozłąkę z siostrą. - Kolejna sprawa, to sanitariusze, którzy będą niezbędni podczas wojny w sali anioła. Będą zajmować się rannymi. Sanitariuszami będą osoby, które przyjęły Wstąpienie w zeszłym roku. Ostatnia sprawa, to strategia. Będziecie na początek walczyć w pięciu legionach, do których zaraz was przydzielimy. Pierwszy, to obronny. Będą w nim osoby, które będą chronić wejścia do sali anioła. Drugi legion, to miastowy. Będzie on bronił miasta, jeżeli się do niego przedrze wróg. Trzeci legion jest bramowy i będzie chronił bram miasta, aby nikt się przez nie nie przedostał. Czwarty legion, to bitewny, który będzie głównym legionem walczącym na polu bitwy. I ostatni legion. Tarczowy. Będzie to legion, który będzie najbardziej wysunięty z przodu. Przyjmie na siebie pierwszą falę. Kiedy ta minie, legion piąty dołączy do legionu czwartego. Utrzymujcie te pozycje najdłużej jak się da.

- Teraz przystąpimy do przydzielania was do waszych legionów. Sprzeciw zostanie uznany za dyskwalifikacje z walki i przeniesienie do sanitariuszy - oznajmiła Maryse, po czym ścisnęła mocniej stos trzymanych w dłoni papierów. Ja ścisnęłam mocniej dłoń Jace'a.

Przydziały trwały dobre pół godziny. Nikt z moim przyjaciół nie zaliczył się do pierwszego legiony. Do drugiego zaliczyła się jedynie Annabeth, na co zauważyłam, że zaciska szczękę i dłonie w pięści. Do trzeciego dostał się Paul z czego również nie był zadowolony. Do czwartego zaliczyli się Tyrell'owie, Alec, rodzice Jace'a, a także on sam. Mojego imienia nie wymieniono.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
Swoje imię usłyszałam w przydziale do legionu piątego.



Jace był na początku w szoku, ale znikło to tak szybko jak się pojawiło. Szok zastąpił gniew.

- Jak to możliwe - warknął. Ledwo wytrzymywał stanie w miejscu. Musiałam go złapać za rękę tak mocno, że aż zbielały mi kostki. Nie mogłam ryzykować, że zacznie protestować.

- Jace - syknęłam. - Uspokój się, błagam cię...

- Jak mogli cię dać do piątego legionu, przecież - urwał. Nie potrafił dokończyć zdania. Wiem jednak, jak miałoby ono brzmieć. "...przecież, to samobójstwo". Owszem. Piąty legion miał unicestwić, jak największą liczbę wroga, aby reszta legionów miała łatwiej. Dlatego był on najbardziej niebezpieczny. Przydzieleni tam zginą najszybciej. Zginą jako pierwsi.

Wzięłam głęboki drżący oddech. Mimo wszystko czułam ulgę, bo wszyscy, na których mi zależy, zostali przydzieleni gdzie indziej.

Kiedy Maryse skończyła wymieniać ostatnie imiona, oznajmiła:

- Teraz niech kobiety ciężarne, a także dzieci, udadzą się pod nadzorem strażników do piwnic i lochów. Sanitariuszy proszę o nakarmienie i napojenie wojowników. Macie półtorej godziny. Potem każdy legion ma zająć swoją pozycję. - Konsul westchnęła ciężko. Dostrzegłam smutek w jej oczach. - To wszystko. Dziękuję.






Maryse 






Po orędziu udałam się do swojego gabinetu. Rzuciłam stos papierów na biurko, po czym opadłam na fotel stojący w rogu pomieszczenia. Schowałam twarz w dłoniach, czując, jak resztki sił mnie opuszczają.

Isabelle zaginęła na dobre. Alec i Max oddalają się ode mnie z każdym dniem, a ja nie potrafię temu zaradzić, bo nie poświęcam im wystarczająco czasu. Stanowisko Konsula niesie ze sobą zbyt wiele poświęceń. Jedyna osoba z mojej rodziny, którą widuję najczęściej, to Robert. Chociaż łączą nas więzy małżeńskie, łączy nas już tylko kariera. A przynajmniej tak to wygląda z jego perspektywy. Gdyby z mojej strony było tak samo, nie cierpiałabym za każdym razem, kiedy przed moimi oczami bawi się z innymi. A jednak od naszej ostatniej wspólnej nocy minęło niespełna dwa miesiące. Przyszedł wieczorem do kuchni, gdzie podpisywałam różne papiery i zaczął rozmawiać o Alecu. O tym jaki jest z niego dumny. Nie wiem, jak to się stało, że tamtej nocy, po raz pierwszy od dłuższego czasu, coś między nami ponownie zapłonęło. Były to jednak zwykłe złudzenia, które miały swoją  c e n ę.

Odruchowo przyłożyłam dłoń do brzucha.

Nie ma już  r o d z i n y  Lightwood.
Są tylko Lightwood'owie. 
Nefilim, których łączą już tylko te same więzy krwi i nazwisko.
N i c  w i ę c e j.

- Maryse - Wyprostowałam się, kierując wzrok na drzwi. Mój m ą ż  stał sztywno i patrzył na mnie smutnym wzrokiem.

- O co chodzi? - spytałam, wstając. Poprawiłam koka, starając doprowadzić się do porządku.

- Jeżeli mamy zginąć, to chociaż chcę wiedzieć - wyjaśnił i spuścił wzrok. Po chwili jednak znowu go podniósł, ale nie na mnie tylko na brzuch.

- Co chcesz wiedzieć? - spytałam, czując, jak moje serce przyśpiesza. Objęłam się ramionami, kryjąc się przed jego spojrzeniem.

- Myślisz, że nie zauważyłem. - Brzmiało to bardziej, jak stwierdzenie niż pytanie. Doskonale jednak wiedziałam, co miał na myśli. Za każdym razem, gdy przez ostatni miesiąc dręczyły mnie mdłości, myślałam, że nie widzi. Ale widział. I wie.

- Z Isabelle i Maksem było tak samo - dodał, kiedy wbiłam wzrok w podłogę. - Tylko z Aleciem było najmniej... problemów.

Teraz nie potrafiłam już powstrzymać łez    nie, kiedy mówił do mnie takim tonem, jak dawniej. Zupełnie, jakby się stęsknił, jakbym nabrała wartości w jego oczach.

- Nie chcę, abyś walczyła, Maryse. - Spojrzałam na niego ze złością. - Nie możesz...

- Nie masz prawa mi mówić, co mogę, a co nie - przerwałam mu. - Nagle zaczęłam cię interesować?

- Popełniłem błąd... - Parsknęłam śmiechem, chociaż nie było w tym słychać ani kropli rozbawienia. Jedynie szyderstwo.

- Błąd? - wykrztusiłam. - Pieprząc się na moich oczach z pierwszą lepszą? Chociaż nie, czekaj! Ta brunetka, szefowa instytutu w Paryżu, jak jej tam... ach tak! Evelyn Ashdown. Co jak co, ale ona miała klasę. Nie powiem.

- Między nami już wszystko było skończone! - podniósł głos, ale od razu się opanował. - M y ś l a ł e m, że tak jest. W końcu byliśmy w separacji.

- B y l i ś m y? - spytałam z niedowierzaniem. - Nadal jesteśmy, sam to wszystko zacząłeś.

- Kłóciliśmy się na każdym kroku, a kiedy Isabelle zaginęła...

- A kiedy Isabelle zaginęła, to zamiast być dla siebie oparciem, ty wolałeś się bawić w burdelu!

- Nie wiedziałem już co robić! - przerwał mi, tym razem niemal krzycząc. Zrobił krok w moją stronę z oczami pełnymi łez. Zacisnął usta w cienką linię, po czym wypuścił drżący oddech. - Nie wiedziałem... Wszystko się zaczęło walić... my... Izzy... - głoś mu się załamał. Zanim zdążyłam się zorientować, uderzył pięścią w biurko i leżące na nim papiery. W drewnie zostało wgniecenie.
- Żałuję... żałuję tak cholernie... Gdybym mógł cofnąć czas...

Stałam nieruchomo, pozwalając łzą spływać po moich policzkach.

Powinnam go nienawidzić. Powinnam go chcieć zabić. A jednak nadal coś do niego czułam. Coś co było miłością i złością w jednym.

- Nie liczę, że mi wybaczysz - zaczął, stając przede mną z oczami szklanymi od łez. Opadł na kolana przede mną, kładąc jedną dłoń na moim brzuchu, a drugą chwytając moją dłoń. - Nie zasługuję na wybaczenie, ale proszę cię o jeszcze jedną szansę. Zmienię się... przysięgam. Tylko daj mi ostatnią szansę... dla mnie... dla naszego dziecka... - Po tych słowach przycisnął twarz do mojego brzucha. Łkał cicho i żałośnie. Płakałam razem z nim; ze szczęścia, że nadal chce do mnie wrócić. Ze smutku, że zdał sobie sprawę dopiero teraz. Ze złości, że gdy nareszcie coś się mogło ułożyć, musiało się to stać akurat dzisiaj, akurat teraz.

- Robert - zaczęłam, czując, że za chwilę nie dam sobie rady. Zaczęłam głęboko oddychać, nie mogąc złapać oddechu. - Ja je... ja je nie dam rady urodzić. - Wybuchłam jeszcze większym płaczem, również opadając na kolana. Teraz oboje byliśmy na tym samym poziomie. Poczułam, jak jego ręce łapiąc mnie za ramiona.

- O czym ty mówisz, Maryse? - spytał z przerażeniem w oczach.

- Wojna... stres... wszystko... ja się boję, że je stracę... Ono jest jeszcze takie słabe... podatne na zranienia... ja...

- Nie - powiedział, ujmując moją twarz. - Nie stracisz, rozumiesz? Pójdziesz do piwnicy, przeżyjesz i urodzisz - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Co z tobą? - spytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź.

- Wrócę, Maryse - wyszeptał, po czym pocałował mnie namiętnie i przyciągnął do siebie. - A jak wrócę, zaczniemy wszystko od nowa.

3 komentarze:

  1. Byle zeby Clary nie umarla przeciez ma wiazc slub z Jacem. Niech znajda Izzy ma poznac swoje rodzenstwo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże kochana masz talent! Te rozdziały wyciskają mi łzy z oczu! Jesteś wspaniała!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale jak to nie ma Lightwoodów jako rodziny? Nieee! Oni muszą być!
    Proszę...
    eMKa
    alfabet-nocnych-lowcow.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Czytasz? Pamiętaj zostawić po sobie ślad ;3